Po kilku bardzo mile spędzonych popołudniach w Gniewku wczoraj postanowiliśmy zabrać tam odwiedzającą nas rodzinę.
Wybraliśmy się po szczycie obiadowym ok. godz. 16:30. Czas oczekiwania na kelnerkę - 15 minut. Czas oczekiwania na napoje po złożeniu zamówienia - 15 minut. Po kolejnych 10 minutach okazało się, że dzieci nie dostaną zamówionej zupy pomidorowej z powodu braku... makaronu. Zaczęliśmy na szybko modyfikować zamówienie, żeby dzieci też coś zjadły (niektóre zamówiły tylko zupę). Po kolejnych ok. 20 minutach pani przyniosła nam sztućce, które były mokre, ze śladami ketchupu i ziemniaków po poprzednich użytkownikach. Dostałem już sporego nerwa i chciałem wyjść, jednak reszta grupy stwierdziła, że straciliśmy już tyle czasu, że nie zdążymy już zjeść w innych miejscu. Sztućce powędrowały do wymiany. Dzieci otrzymały swoje dania z przypalonymi frytkami chyba z dna frytkownicy. Poprosiliśmy o wymianę. Następnie pojawiły się kultowe bulwy, które tak smakowały nam wcześniej. Okazało się, że wersja niedzielna jest podawana kiełbaską, na której wcześniej ugotowano zupę, z połową sałaty w porównaniu do poprzednich wizyt, rozgotowanymi ziemniakami i połówką pomidorka koktajlowego na jedną porcję. Oszczerbione miski dopełniły obrazu nędzy i rozpaczy. Gruby kurz na adapterze Bambino wiszącym na I piętrze przypomniał mi stare knajpy z PRL. Widocznie właściciel usilnie stara się odtworzyć ten zapomniany klimat.
Mógł być kultowy lokal, a wyszło jak zwykle - po polsku.